poniedziałek, 17 lipca 2017

Bieszczady - wyprawowe jedzenie - peas pudding i kaszotto

Plan był ciekawy, wyruszyć z Ustrzyk w godzinach porannych, dojść na Halicz, stamtąd z górki do Bukowca i przespać się pod wiatą. Potem powrót wzdłuż granicy i znów wiata. Tyle teorii. Jak to zwykle w życiu bywa, nie wszystko poszło tak jak planowaliśmy. Zwłaszcza, jak się opiera na niewiarygodnych źródłach, ale po kolei.

Pierwszą noc w Ustrzykach, oczywiście Górnych, spędziliśmy w Białym Hoteliku. To takie baaardzo klimatowe, przypominające schronisko miejsce, które ma wszystko czego trzeba, łącznie z przemiłą właścicielką :) No i tuż przy szlaku czerwonym. Wzięliśmy nasze wielkie plecaki ze wszystkim, czego będziemy potrzebowali na 3 dni i w drogę. Lekko nie było, ale trasa obliczona była na 6-8 godzin i tyle było do wytrzymania z takim balastem.
Pogoda dopisywała więc widoki przednie. Dla takich warto się męczyć.


Odbiliśmy trochę, aby zdobyć Tarnicę, czyli najwyższy szczyt polskich Bieszczad. Gdzie obskoczyły nas małe motyle :)


Kolejny punkt Halicz czyli gdzieś tam.


Po drodze przystanek na skałce i widok na Tarnicę, z której zeszliśmy.


Po drodze jeszcze trochę lokalnej zwierzyny :)


Na Haliczu przerwa na chałwę i idziemy szukać naszej ścieżki. Ta ścieżka jest na mapach google, a co najważniejsze była na mojej mapie analogowej, tylko w terenie jej nie było. Nie było też drugiej, ani trzeciej. Pomimo kluczenia i zawracania. Gratuluję wydawnictwu Expressmap tak wspaniałych kartografów, którzy sobie wysysają dane z palca. Jeszcze bardziej będę im gratulował jak dowiem się o jakimś zgonie z tego powodu. Chyba, że jest to element skomplikowanej strategii obronnej kraju, jak to powiedziała nasza kolejna gospodyni -  Mapy są dla szpiegów. 

Żebyśmy wiedzieli, że przyjdzie nam zrobić trasę turystyczną, to jak wielu turystów na szlaku, byśmy się modnie ubrali i zabrali małe plecaki, także wkurzeni opracowaliśmy plan B. Tym planem było Wołosate i schronisko, a Bukowiec będzie następnego dnia. Był jeszcze jeden problem. Balast na plecach po 10 h marszu (doliczając nieudane próby znalezienia ścieżki) zaczynał być odczuwalny, więc zdecydowaliśmy przynajmniej się najeść. Znaleźliśmy dobre miejsce, blisko strumienia i tam postanowiliśmy przygotować posiłek. U mnie było to kaszotto jaglane. Idea była taka, żeby nie trzeba było długo gotować, a najlepiej w ogóle :)

Składniki:
- płatki kaszy jaglanej
- suszone pieczarki
- suszona włoszczyzna
- wysuszony groszek konserwowy (opcjonalnie)


Wykonanie:
Wszystko mieszamy i zalewamy wrzącą wodą. Jeśli chcemy dodać groszku to musimy wcześniej dodać go do wody, żeby zdążył nabrać wody. Samo zalanie go wodą nie wystarczy, aby napęczniał. Groszek możemy sobie wysuszyć wcześniej w piekarniku, lub specjalnym do tego celu urządzeniu.


Myśleliście, że nieistniejące ścieżki to koniec niespodzianek? Na mapie było również nieistniejące schronisko. Na szczęście przygarnęła nas miejscowa pani, która skutecznie zgasiłaby zapał każdego, kto chciałby się tam przeprowadzić. Rano, dzięki temu, że jak to powiedziała  - dzień wcześniej wypiła sobie piwko - pojechaliśmy z nią do sklepu jej samochodem, dzięki czemu mogliśmy sprowadzić nasz środek transportu bez konieczności straty czasu na marsz z Wołosatego do Ustrzyk. Tym bardziej, ze marsz po asfalcie to żadna atrakcja.

Nadszedł czas na właściwy cel naszego wypadu. Chyba najmniej uczęszczany szlak do źródeł Sanu. Dokładnie to czego szukam w górach - spokój :) A jeśli już ktoś ma go zakłócić to ewentualnie naturalni mieszkańcy :)


Bukowiec to taka wioska która najpierw została całkowicie wysiedlona, a potem zrównana z ziemią za pomocą materiałów wybuchowych. Zostały tylko drobne ślady. Połowa krzyża, reszta pewnie na złomie.


Jedyne co tak naprawdę zostało to cmentarz i ruiny cerkwi, wraz z chrzcielnicą.


Szlak jest naprawdę dziki i mało uczęszczany, ale bardzo malowniczy. Wiadomo, że każdy mostek poprawia atrakcyjność szlaku :)


Po drodze spotkaliśmy sporo czarnych (tak, on jest czarny tylko teraz złożył skrzydła :)) motyli Apatura iris , które upodobały sobie moje spodnie. napotkane w zimie, według góralskich legend zwiastowałyby zgon. Skojarzenie ze śmiercią nie jest przypadkowe. Oprócz żałobnych barw, które przybiera, motyl ten żywi się substancjami powstającymi na zgniłych organizmach.
Jako, że było lato, zgon nastąpił, ale odwracalny :)


Następne w kolejności - Sianki. Kiedyś był to wielki ośrodek sportów zimowych, łącznie z torem saneczkowym i skocznią narciarską, a teraz ... no cóż, już nie jest, delikatnie mówiąc. Tu ruiny dworu Stroińskich z zasypanym wejściem do piwnicy, co by nikt nie wchodził.


No i grobowiec hrabiostwa. Tak przy okazji. Wiecie, że w Polsce nie było takich tytułów? (tak wiem, że przewodniczącym ZSP jest hrabia, ale to też dla mnie kuriozalne ) Kto i za co nadał to tej rodzinie pozostawiam do spekulacji :)


W końcu źródło. Jest i ono. 


W drodze powrotnej spotkaliśmy straż graniczną, która za pomocą przyjacielskiej pogawędki, sprawdziła czy wszyscy mówimy po polsku. Widoki też niczego sobie.


I kolejna noc w Białym Hoteliku. Tym razem na obiad peas pudding.

Składniki:
- groch łuskany
- papryka wędzona


Wykonanie:
Groch moczymy i gotujemy. Suszymy np. w piekarniku i mielimy na pył. Dodajemy wędzonej papryki i innych ulubionych przypraw. Możemy to zabrać ze sobą wszędzie Kiedy potrzebujemy, zalewamy tylko wrzącą wodą.

Wieczorem relaks przy lokalnych trunkach. Tak oto czarny motyl przepowiedział przyszłość. Nie moją na szczęście :)


W drodze powrotnej jeszcze Sanok i wystawa poświęcona Beksińskiemu, o którym większość osób usłyszało najpierw przy okazji jego śmierci, a cała reszta przy okazji ubiegłorocznego filmu. Oto jego mądrości kulinarne, które wisiały w zrekonstruowanej pracowni.

A także "wagina pośród chmur" czyli słynny pomnik czynu rewolucyjnego w Rzeszowie. Nie wiem o jaką rewolucję chodzi, ale jak na niego patrzę to myślę, że seksualną :)


Reasumując. Jako, że Bieszczady sa specyficzne to i turystów jest coraz mniej, bo młodzież woli spędzać czas na smartfonach, a nie w dzikim terenie, a jak już jada w góry, to żeby było tam wi-fi, to wygrywa ekonomia i z bazami noclegowymi coraz gorzej. Łatwych asfaltowych szlaków gdzie można zaprezentować swój drogi sprzęt jak na wybiegu (vide -Morskie Oko) tez nie ma, wiec wszyscy zainteresowani takim czymś już odpadają. Miejsc na nowobogackie rozrywki (czytaj narciarstwo) brakuje, także poza sezonem ruch mniejszy. Z drugiej strony też nikt nic nie robi żeby  turystów było coraz więcej. Często można było spotkać rodziców, którzy chcieliby zarazić swoje dzieci zajawką na Bieszczady, ale co z tego skoro schroniska zlikwidowane. Dobrze, że są ładniejsze wiaty, tylko szkoda że jest na nich zakaz przebywania po zmroku. Nie wiem jak się to ma do ich funkcji ochronnej. Ogólnie panuje tam swoisty dualizm, bo z jednej strony nie chcemy turystów włóczykijów, bo nie zostawiają dutków, a z drugiej strony nie ma infrastruktury dla tych dutkowych. Na szczęście jest jeszcze sporo miejsc dzikich, które znam (np. Łupków) i do takich pewnie wybiorę się następnym razem, ale najpierw niech się lato skończy, bo góry latem to nie dla mnie. Teraz był wyjątek, żeby się lepiej na dworze spało :) Natomiast, ze względu na ilość przeróżnej zwierzyny, którą spotkałem, duży plus.

1 komentarz:

  1. Super relacja, świetnie się czyało. Ja w tym roku wyruszam w końcu w Tatry :)

    OdpowiedzUsuń